BŁąD w SZTUCE cz.7




Rozdział drugi: EKIPA


Nie pamiętam już, w którym z opowiadań Umberto Eco opisywał sytuację, która zdarzyła mu się w jednym z dużych miast europejskich. Idąc ulicą, nagle rozpoznał mężczyznę zbliżającego się z naprzeciwka. Kompletnie nie pamiętał, kto to jest, lecz uczucie, jakie wywołała w nim ta postać, było do tego stopnia silne, że chciał uściskać niczego niespodziewającego się obcego człowieka. Powiązał tę osobę z kimś ze swojej młodości, jakimś starym dobrym znajomym. Jednak mijając go, nie uczynił żadnego kroku, w tym momencie uświadomił sobie, że to nie kto inny jak znany aktor, a jedyna zażyłość, jaka ich mogła łączyć to ta wynikająca z ilości filmów, w których ów grał, a które Eco oglądał, będąc młodym. Sytuacja ta doskonale obrazuje starą zasadę, że osoby, które poznaliśmy w młodości, darzymy estymą, kompletnie nieporównywalną z osobami poznanymi np. będąc po trzydziestce. Bez większego problemu możemy podejść do kolegi, z którym wychowywaliśmy się na podwórku i nawet po dwudziestu latach rąbnąć go w plecy z zaskoczenia przy powitaniu.

Raczej się nie obrazi, a co najwyżej odpowie w równie złośliwy sposób, po czym razem wpadniecie sobie w objęcia.

Tego typu sytuację ciężko sobie wyobrazić w zetknięciu z kimś, kogo znasz może dłużej, ale przyjaźń narodziła się w wieku dojrzałym. Młodzieńcze i dziecięce znajomości nie starzeją się mimo upływu czasu. 


Lata osiemdziesiąte na Górnym Śląsku były cudownym okresem mojego życia. Dla kilku, a później kilkunastoletniego młodego chłopaka trwały niekończącym się pasmem ciągłych odkryć i coraz to nowych fascynacji. Niestety sytuacja polityczna w pewnym momencie położyła ponury cień na naszej młodości, ale o tym może później. 

W okolicach ulicy Gliwickiej, Łomnickiego, Lyszcze, Cichej i innych położonych w pobliżu tworzyły się różne dziecięce gangi i sojusze. Gdzieś nawet znalazłem “dziennik” dokumentujący miejsca zbiórek, ilość członków, uzbrojenie, a nawet nazwy tworzących się co chwilę band wzorujących się na telewizyjnym Tolku Bananie. Jak wyglądały “akcje” naszych dzikich drużyn najlepiej opisują sytuacje, które pokrótce postaram się tu przedstawić.

 

Nazywaliśmy się wtedy S-Commando, co było nazwą doskonałą i świetnie oraz bojowo brzmiącą, do czasu, aż odkryliśmy, że Sonderkommanda to karne kompanie w czasie drugiej wojny światowej, które wpisały się do historii w sposób mało chlubny. Celem naszego napadu-eksploracji miała być tzw. Żydowina, czyli tarnogórski kirkut. Nikt z nas w tych latach nawet nie wiedział, co to jest antysemityzm, więc proszę nie brać tej sytuacji w żaden sposób politycznie.  

Skład S-Commanda to moja osoba, Tomuś zwany Smykiem, Soballa, Macho i Strażacka Mafia. Ten ostatni przydomek ewoluował wiele razy, o czym może w kolejnych rozdziałach. Powstał od emitowanego w owym czasie w telewizji serialu “Zmiennicy”. Grający w nim Kazimierz Kaczor nazwany zostaje w pewnym momencie strażacką mafią, a że kolega nasz Hubert nosił podobną kurtkę, miano to pasowało do niego jak ulał. 


Macho mieszkał przy ulicy Cichej. W połowie lat osiemdziesiątych ulica ta w swojej dolnej partii nie posiadała żadnego odprowadzenia wody, więc tworząca się tu zawsze wielka kałuża była cudownym miejscem naszych zabaw. Najbardziej spektakularną z nich, preferowaną szczególnie przy wysokim stanie wody była pewna rywalizacja. Polegała ona na rozpędzeniu się na rowerze z górki, od najwyższej części ulicy Cichej i wjazd na pełnej petardzie w środek bajora. Konkurencja polegała na tym, że w momencie wjazdu do wody nie można w żadnym wypadku dotykać pedałów roweru, tylko dźwignąć nogi jak najwyżej. Wygrywał oczywiście ten, kto dojechał najdalej. Nie muszę chyba dodawać, że kałuża była na tyle długa, że nikomu nigdy nie udało dotrzeć się do końca, lądował więc chcąc nie chcąc w cuchnącej wodzie. Przepierka brudnych ciuchów odbywała się na podwórku, a wystarczała do tego najzwyklejsza woda z węża. Po pół godziny ciuchy były suche, a nasze rodzicielki nawet nie orientowały się jak ekstremalne przejścia mamy za sobą.  

W tym czasie sporo więc czasu spędzaliśmy na podwórku u Macho. Jego dom sąsiaduje przez wysoki mur z cmentarzem żydowskim. 


Odnośnie do samego kirkutu sytuacja przedstawiała się o tyle interesująco, że w tym czasie jego zarządzającym było Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Tarnogórskiej. Mój tata, będący kierownikiem biura obsługi ruchu turystycznego w SMZT był jednocześnie społecznym opiekunem cmentarza. Z racji faktu, że mieszkaliśmy z dwieście metrów dalej, w naszym mieszkaniu wisiały klucze z furtki, którą można było dostać się do środka. Przynajmniej raz w tygodniu na dole starego domu, zbudowanego przez pradziadka, słynnego Pawelczyka rozbrzmiewał dźwięk dzwonka, a że nie było wtedy domofonów, funkcję tę spełniałem ja, zbiegając po schodach z drugiego piętra na dół i pytając interesanta kto zacz. Najczęściej padało pytanie o klucze z cmentarza, więc również mi przypadała funkcja doprowadzenia danej osoby, często też całej rodziny na miejsce i otwarcie im furtki. Wycofywałem się z dyskrecją, dając tym ludziom swobodę na spędzenie jakiegoś czasu z nieżyjącymi bliskimi, których odwiedzali. Klucze z furtki przynosili z powrotem nieraz po paru godzinach. Te paręset metrów, które razem szliśmy, nieraz były bardzo ciekawym przeżyciem. Odwiedzającymi byli najczęściej obcokrajowcy, nieraz z Izraela, Stanów Zjednoczonych, najczęściej niemieckojęzyczni. Dzięki dziadkowi i babci miałem ten język opanowany całkiem dobrze, więc historie, jakich w owym czasie wysłuchałem, całkowicie zaczęły zmieniać mój światopogląd. Jakże różniły się te żywe opowieści od bzdur, których uczono nas na lekcjach historii. Może kiedyś przyjdzie czas by część z nich napisać.

Miałem nieograniczony dostęp do cmentarza i więcej czasu spędzałem wśród macew niż na szkolnym boisku i mam je w głowie zapisane jak na dobrze zachowanych fotografiach. Niestety odwiedzając ostatnio to miejsce, z przykrością zauważyłem, jak wiele z najpiękniejszych z nich rozkradziono, czy zniszczono. Chapeau bas dla wszystkich osób, które cały czas ratowały, ratują i odczarowują to miejsce.


Wróćmy jednak do działań naszego S-Commanda. Oczywiście oficjalne wejście z kluczami w rękach nie było możliwe. Gdyby cokolwiek się stało, mielibyśmy kłopoty. Należało więc działać skrycie i anonimowo. Dla każdego chłopaka owoc zakazany smakuje najlepiej. Mieliśmy chytry plan jak urzeczywistnić nasze największe marzenie, a mianowicie eksplorację podziemi pod budynkiem domu przedpogrzebowego. Nie od dziś wiadomo, że każde tajemnicze miejsce owiane jest zwykle przynajmniej jedną z tzw. miejskich legend. W przypadku cmentarza Żydowskiego opowiadano najczęściej o tajnym podziemnym korytarzu łączącym piwnice domu przedpogrzebowego z bunkrem przy ulicy Gliwickiej znajdującym się nieopodal i dawnymi szybami na tzw. Waleckim. To, że każdy bunkier jest miejscem lekko zabarwionym nutką sensacji to normalne, ale pojawiające się co pewien czas na Waleckim różnego rodzaju niezidentyfikowane dziury i zapadliska dawały wiele do myślenia. Szczególnie że w kinie Europa królował wtedy Indiana Jones, głowy mieliśmy więc rozgrzane do czerwoności gorączką znalezienia “czegoś”. I co najciekawsze zupełnie nieważne było, czym ów skarb mógłby być. W tym przypadku ważniejsza była przygoda.  

Na podwórku u Macho rozpoczęliśmy więc gromadzenie sprzętu. Najprawdopodobniejszym wejściem do dawnych korytarzy była wąska dziura znajdująca się w tyle budynku. Stąd też ważnym elementem były odpowiednie ubrania. Wprawdzie nie przywiązywaliśmy wtedy większego znaczenia do ich wyglądu i jakości, jednak w latach osiemdziesiątych nasze rodzicielki nieraz musiały mocno się natrudzić, by zdobyć jakiś ciuch, w którym można było jako tako wyglądać. Najlepszym chyba przykładem była moja komunia, gdy biedna mama nie potrafiwszy nigdzie kupić czarnych butów pasujących do komunijnego ubranka, zapastowała po prostu na czarno najzwyklejsze trampki. Nie muszę chyba mówić, że nie tylko ja po całej uroczystości miałem stopy i skarpetki zupełnie czarne. Takich farbowanych komunistów było w świętej Annie znacznie więcej.

Z pewnym więc trudem, ale udało się każdemu z nas przygotować komplet rzeczy, które po całej wyprawie najpewniej nadawać się będą do wyrzucenia. 


Kolejnym, bardzo ważnym elementem było oświetlenie. Każdy młody człowiek posiadał lampkę tzw. kolejową, którą obsługiwała trudna do zdobycia płaska bateria z Centry. Jednak poza efektem wywoływanym przez możliwość zmiany światła na czerwone i niebieskie za pomocą specjalnych szybek, lampki te szybko się wyładowywały i dawały niewiele światła. Był w sąsiedztwie jeden z kolegów dysponujący odpowiednim sprzętem, ale z pewnych względów nie chcieliśmy, by zasilił szeregi S-Commanda, a taka pewnie byłaby cena pożyczenia tej lampy. Jednak po długiej naradzie względy techniczne zwyciężyły. Latarka ta była spełnieniem marzeń każdego młodzieńca. Długa chyba na pół metra, ładowana ośmioma bateriami R20, posiadała specjalny skórzany pasek, by móc zawiesić ją sobie na ramieniu. Możliwość regulacji mocy światła spowodowała, że kolega nasz dostał zakaz przynoszenia tego sprzętu na msze roratne. Stało się to po porażeniu oczu księdza snopem światła o mocy miecza rycerza Jedi, przez co biedak stracił wzrok na dobre kilkanaście sekund i prawie wypadł zza ołtarza.


Po negocjacjach, za niebotyczną w owym czasie cenę czekolady Ritter Sport i czterech paczek gumy Maoam udało się wypożyczyć to cudo na cały dzień. Szczęściem babcia Soballi akurat przysłała tzw. paket z Efu, czyli paczkę z RFN-u zawierającą najczęściej właśnie słodycze. Kolega nasz poświęcił się, ofiarowując obiecaną porcję, którą otrzymał w ramach rodzinnego podziału.


Kolejnym z elementów potrzebnym do wyprawy były materiały wybuchowe. Tę sprawę wziąłem na siebie. Tata mój pracował również na sztolni Czarnego Pstrąga, a ja często przyjeżdżałem tam by pomagać przy odpychaniu łódek. Była to całkiem niezła frajda, wysiłek fizyczny, ale też dobry trening dla przyszłego zdobywcy tarnogórskich skarbów. Od pana Leona Locha ówczesnego szefa przewodników, dostałem więc cały słoik karbidu, który wykorzystywany był do oświetlania korytarzy lampami górniczymi. Z karbidu, puszki po farbie, kamieni, gwoździa i wody konstruowaliśmy wtedy bomby o całkiem niezłej sile rażenia. O szczegółach konstrukcyjnych, nie będę tu wspominał, żeby nie dawać złego przykładu potomnym. Do dziś jednak się dziwię, że mamy wszystkie palce u rąk. 

Wreszcie nadszedł wyczekiwany dzień, który miał być naszą przygodą życia. W murze z czerwonej cegły oddzielającym podwórko Macho od celu naszych eksploracji znajdowały się całkiem wygodne stopnie, wykute przez upływający czas. Szybko i sprawnie przemieściliśmy się z całym sprzętem do wyznaczonego punktu. Tuż przy murze znajdowała się wąska dziura, a ciemność i wilgotne powietrze wydobywające się z niej powodowały przyspieszone bicie serc u całego S-Commanda…


C.D.N.


Jeżeli tekst Ci się podoba, możesz go polubić lub udostępnić dalej😉.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BŁąD w SZTUCE cz.9

Szkocka odmiana

BŁąD w SZTUCE cz.6