BŁąD w SZTUCE cz.9
BŁąD w SZTUCE cz.9
EKIPA c.d.
Nie było to wcale takie proste. Przede wszystkim należało być… ministrantem. Nie wiem, jak wygląda to teraz, bo od dawna przestałem mieć cokolwiek wspólnego z katolicyzmem w dzisiejszej postaci. Dawniej jednak większość chłopaków w ten czy inny sposób otarła się o kontakt, czy to z ZHP, czy właśnie ze służbą w kościele. Były to dwie formy spędzania wolnego czasu aprobowane przez komunistyczne państwo, z tą tylko różnicą, że pierwsza była zalecana, a druga niechętnie tolerowana. Bycie ministrantem miało swoje plusy i minusy.
Ogromnym magnesem, który przyciągał do zakrystii, był okres świąteczny. W czasie adwentu obowiązywał uczniów nakaz uczęszczania na wszystkie msze przez całe cztery tygodnie. Dla wszystkich starych wyjadaczy, którzy zamiast iść do kościoła w niedzielę, znikali zwykle w zakamarkach Parku Miejskiego, skąd po chwili zaczynał unosić się zapach dymu papierosowego, nastawał trudny czas. Należało bowiem zbierać obrazki, które dostępne były na mszach adwentowych, w każdym dniu jednak inne. Na samym końcu należało ułożyć z karteczek układankę. Biada zaś temu miglancowi, któremu brakowało choć jednego jej elementu. Zbierał on reprymendę od samego księdza w czasie odwiedzin zwanych kolędą, a zawstydzeni rodzice egzekwowali później wstyd, którego musieli się najeść, najczęściej na skórze młodego grzesznika.
W tym momencie, niczym sprawny diler, wkraczał do akcji ministrant. Do jego obowiązków należało rozdysponowanie cennych karteczek w czasie mszy. A to, że czasem kilkanaście z nich niechcący zaplątało się w kieszeni, należało już do tajemnicy poliszynela. Handel wymienny odbywał się w szkole w czasie długiej przerwy. Każdy wiedział, kto jest ministrantem i w którym kościele. Chłopaki z wypchanymi kieszeniami chodzili po korytarzu na pierwszym piętrze, brakowało tam kilku lamp, więc ciemność, która panowała, sprzyjała szemranym interesom. Dodatkowo tuż obok znajdował się gabinet dyrektorki, więc przysłowie, że najciemniej jest pod latarnią, tutaj spełniało się dosłownie.
Okres przedświąteczny na Górnym Śląsku zawsze kojarzył będę z zapachem kartonu i mandarynek. Był to przecież czas, gdy przychodziły do nas paczki z Niemiec, a właśnie mandarynki były nieodzownym elementem, który je wszystkie łączył. Jednocześnie owoc ten, zaraz obok czekolady, był najczęściej używaną walutą w handlu wymiennym. Ustalano więc każdego dnia inną cenę za dany obrazek. Zależała ona od ilości karteczek znajdujących się w kieszeni ministranta, a także od frekwencji na mszy z dnia poprzedniego. Gdy była niska, a zdarzało się to szczególnie w czasie porannych nabożeństw, na których należało być jeszcze przed lekcjami, cena obrazka rosła kilkukrotnie. Oprócz mandarynek, czekolady i innych słodyczy pojawia się w pewnym momencie inny rodzaj pieniędzy.
W wafelkach Hanuta na przykład znajdowały się naklejki, które również były bardzo wartościowe. Pamiętam, że dość długo, z dumą mogłem się pochwalić całą kolekcją zdjęć przedstawiających drużynę Niemiec z mundialu 1986 z Meksyku. Kompletnie nie pamiętam składu polskiej reprezentacji, natomiast do dzisiaj nazwiska: Schumacher, Brehme czy Rummenigge recytuję z pamięci. Wiele zmieniło się, gdy pojawiły się gumy Turbo i znajdujące się w nich karteczki z samochodami, stały się walutą drugiego obiegu, stosowaną w szkole podstawowej. To czas, gdy zbierało się niemal wszystko, od puszek po niemieckim piwie i Coca Coli, po plakaty najpierw z Bravo, później z Metal Hammera i Thrash`em`All. Swego czasu wybuchła w szkole niezła afera. Jeden z kolegów będąc na odwiedzinach w Reichu, przywiózł stamtąd dużą rolkę naklejek ze zwierzątkami. Pół szkoły miało już te obrazki, gdy łobuz przyznał się, że znalazł je na jakimś hasioku w Dortmundzie. Nie wiadomo skąd gruchnęła plotka, że naklejki zarażone są Ajc. Co to jest ten Ajc, nikt nie wiedział, ale skończyło się na wizycie milicji i Sanepidu, gdzie wszystkim skonfiskowano trefny towar, w celu analizy.
Handel wymienny miał się, mimo to wyśmienicie, a fakt, że najgrubszymi rybami w tym oceanie lewego biznesu byli właśnie ministranci, przyciągał do kościoła całkiem niezłych gagatków.
Drugim intratnym biznesem była sprzedaż opłatków świątecznych, więc tylko dodawało to całemu procederowi kolorytu. Tutaj trzeba było się jednak trochę namęczyć. Ksiądz przychodził do zakrystii najczęściej kilkanaście minut przed mszą. Jednak kościelny, był tam już dużo wcześniej. Jakież było jego zdziwienie, gdy notoryczne obiboki i wieczni spóźnialscy, w okresie przedświątecznym ustawiali się przed kościołem 40 minut wcześniej, niż mieli to w zwyczaju. Opłatki, które w tych czasach można było nabyć jedynie w kościele, znajdowały się w wielkiej drewnianej skrzyni, którą sprytny zakrystian chował co roku w innym miejscu. Należało więc wywabić ów niepożądany element z miejsca jego pracy, a nie było to wcale łatwe. Wpadał więc jeden z młodych rzezimieszków z krzykiem do środka:
“Panie kościelny, panie kościelny! Staro Pelagia zasłabła na cmynotrzu. Leży na zoli i cyce jej widać, bydzie gańba!”
W czasie gdy opłatkowy Cerber oddala się pośpiesznie z naszym “aktorem”, następuje gorączkowe przeszukanie pomieszczenia. Żadne przeszkody nie są straszne, po chwili skrzynia się znajduje. Upychamy drogocenny towar po specjalnie przygotowanych kieszeniach, zostawiając część dla podstawionego bajeranta i czujki, która czeka przed drzwiami. Po chwili wraca kościelny, przezywając młodego, który bierze winę na siebie, tłumacząc, że chyba coś mu się przywidziało. Oczywiście to tylko jedna z dziesiątek metod, stosowanych przez zawodowców, którzy wracają do domu, opychając się opłatkami, resztę towaru zostawiając na jutrzejszy handel w szkole.
Jednak nie to było największą przynętą, jaka przyciągała dzieciaki do stania godzinami przy ołtarzu. Było nią magiczne słowo: Kolęda.
Zaczynała się zaraz po świętach, kiedy w domach było mnóstwo przeróżnego rodzaju frykasów przywiezionych przez rodzinę z RFN-u. Istniał cały podział ulic, opracowywany przez lata kolejnych pokoleń ministrantów. Były więc dni kolędowe lepsze i gorsze. Te lepsze zarezerwowane dla elity, chłopaków z kilkuletnim doświadczeniem, te gorsze dla młodziaków. Rozdzielnik ustalał kościelny, jednak pod czujnym okiem “starych”. Niewielu może wie, ale w latach osiemdziesiątych zjawisko niegroźnej “fali” przenosiło się również na inne kręgi, nie omijając nawet kościoła. Młode “koty” przez pierwszy rok służby nie miały za wiele do gadania, a szereg testów, jakim byli poddawani, pozwalał wyłuskać element najbardziej odporny psychicznie i przede wszystkim nie “sypiący” księdzu czy kościelnemu. Normalnym było zamykanie w szafie na parę godzin, podstawianie nóg w czasie mszy, czy obowiązkowe zaliczenie tzw.”muki”, czyli silnego i umiejętnego ciosu w ramię, po którym zawsze zostawał siniak sporych rozmiarów. Pechowcem był tu Strażacka Mafia, który dostał swego czasu całkiem niezły łomot, jednak momentalnie nauczył się trzymać język za zębami. To pozwalało stworzyć silną ekipę chłopaków, na których można było polegać w każdym momencie.
Kolęda była swoistą nagrodą dla ministranta. Wprawdzie pieniądze, które szły do puszki, zabierane były przez kościelnego do wspólnej puli, którą później dzielono na wszystkich, jednak z “bogatych” ulic wielu wracało obładowanych dobrami, tak że nie potrafili się unieść. Czekolady, banany, pomarańcze to podstawowy zarobek młodzika, jednak starszym nieraz trafiały się całkiem pokaźne sumki złotówek, a czasem też i marek. Legendą owiana była kolęda dwóch ministrantów, na której dostali od podchmielonego gospodarza po puszce niemieckiego piwa. Do dziś pamiętam swoją pierwszą w życiu prawdziwą Coca Colę, łup z kolędy, którą nazajutrz przyniosłem do szkoły i przez cały dzień krążyłem po korytarzach, wzbudzając niemałą sensację.
Praca ministranta polegała na sprawdzeniu, do których domów drzwi są otwarte. To jeszcze czasy, gdzie księdza wpuszczano do domostw praktycznie w całej parafii. Następnie należało wejść do mieszkania, zlustrować je, czy wszystko jest w porządku, przygotować kropidło i odśpiewać kolędę. Z tym zwykle był największy problem bowiem ministranci to z natury strasznie leniwy ludek, więc każdy znał dwie kolędy, a i z nich jedynie pierwszą zwrotkę i refren. Z tego powodu zakałą była ulica Lyszcze, na której znajdowały się dwa bloki. Jeżeli w zwykłych domach mieszkały najwyżej dwie rodziny, wystarczało u jednej zaśpiewać “Przybieżeli do Betlejem” (najbardziej popularna, bo najszybsza), a u drugiej dla odmiany “Lulajże Jezuniu”. Problem zaczynał się właśnie w blokach, gdzie echo strasznie się niosło i trzeba było mieć przygotowany cały zestaw pieśni. Stąd ten rejon najczęściej trafiał się najmłodszym. To jednak jedyny słaby element, parafia św. Anny obejmowała bowiem teren, gdzie dominowały domy jednorodzinne.
Następnie następował niezręczny dla rodziny gospodarzy moment, gdy należało poczekać kilkanaście minut na księdza. A to dziecko akurat zrobiło kupę i w całym mieszkaniu śmierdziało, a to z sąsiedniego pokoju wytoczył się nawalony jak bela dziadek, którego trzeba było pomóc zneutralizować, to znów gospodarzowi domu “nagle” się przypomniało, że koniecznie musi wrócić po coś do pracy. Różne historie oglądałem, jednak najczęściej następowała cisza. Żeby jakoś zagaić rozmowę, wyciągały gospodynie najróżniejsze frykasy, którymi nas częstowano, by przełamać pierwsze lody. Chwilę później wpadał ksiądz, odmawialiśmy zalecone formułki i dalej, do następnego mieszkania. Całość kończyła się wystawną kolacją u któregoś z bardziej zaangażowanych parafian, wracając więc późnym wieczorem do domu, ministrant ledwie toczył się obładowany i objedzony maksymalnie.
Po tym pięknym okresie następował trudny czas jedenastu miesięcy, w których trzeba było raz w tygodniu i na jednej mszy w niedzielę odsłużyć swoje. Byle do kolejnych świąt.
C.D.N.
Jeżeli tekst Ci się podoba, możesz go polubić lub udostępnić dalej😉
Komentarze
Prześlij komentarz