BŁąD w SZTUCE cz.5


 

c.d. “Miłość i przemoc”


Chłopaki bawią się nad jeziorem, ja jednak nawet przez moment nie przestaję myśleć o Paulinie. Siedzi ta dziewczyna mocno w mojej głowie. Siedzi i nie chce odpuścić. Do rozpoczęcia Pikniku Country pozostały jeszcze dwa dni, ja jednak gnany uczuciem postanawiam ruszyć tam niezwłocznie. Mimo że nie mam namiotu, a środki finansowe ledwo wystarczą na powrót do domu, ustawiam się przy szosie biegnącej w kierunku jeziora Czos.

 

Po niecałej godzinie zatrzymuje się na poboczu ówczesny cud polskiej myśli motoryzacyjnej-Polonez Truck. Kierowca uchyla drzwi i przekrzykując melodię dobiegającej z głośników piosenki Kultu, krzyczy donośnie:


“Wrzucaj plecak na pakę i chodź tu do przodu! Nie przestrasz się tylko!”


Przekręcam klamkę klapy i dźwigam drzwi do góry. Oczom mym ukazuje się niecodzienny widok. Cały tył wypełniony jest sztucznymi penisami, waginami, gumowymi lalkami i stertami czasopism, w których raczej niewiele jest treści, za to całkiem sporo zdjęć. John Irving w “Świecie wg. Garpa” stopniował ten typ literatury kategoriami bobrów. Patrzą więc na mnie zewsząd mokre bobry z rozdziawionymi paszczami, wielkie czarne wibratory kierują się w moją stronę, niczym rząd mikrofonów wymierzonych w gwiazdę filmu na konferencji prasowej. Zaś otwarte szeroko usta lalek zastygają jakby w zdziwieniu na mój widok.


“Dawaj tu chłopie, zaraz ci wszystko wyjaśnię!” - uspokaja mnie głos kierowcy.


Po chwili ruszamy przy dźwiękach “Krwi boga”, a Ginter, bo tak ma na imię mój wybawiciel, tłumaczy skąd taki dziwny ładunek w jego samochodzie. To facet z Katowic, bardzo się ucieszył, że spotkał rodaka w środku Polski. Zajmuje się dostarczaniem towaru do Sex Shopów w całym kraju. Śmieje się, że dałem się nabrać na jego stary numer, bo ilekroć bierze autostopowicza, to woła go, by sobie otworzył klapę, choć w środku samochodu ma jeszcze całkiem sporo miejsca. W lusterku obserwuje twarze nieszczęśliwców, którzy dali się złapać. Szczególnie dziewczyny reagują w ciekawy sposób, głośno wyrażając obrzydzenie, a jednak wpatrując się uporczywie w niektóre z przedmiotów, których przeznaczenia boję się nawet domyślać. Podróż mija szybko, Ginter z chęcią również skoczyłby na festiwal, jednak czas go goni, wieczorem ma być na Wybrzeżu. Żegnamy się serdecznie, na zakończenie dostaję w prezencie paczkę fluorescencyjnych prezerwatyw świecących w nocy i nagle ląduję zupełnie sam, w samym środku wielkich przygotowań do imprezy. 

 

Sytuacja w Mrągowie wygląda mniej więcej tak. Jest to urokliwe miasteczko niewielkich rozmiarów, w którym już od rana, wraz z kolejnymi pociągami i PKS-ami, zaczyna się pojawiać festiwalowa młodzież. Oczywiście wszystkie sklepy spożywcze są oblężone, o poranku króluje tu maślanka, natomiast od godzin południowych, aż do zamknięcia rządzą wina o wdzięcznych nazwach: “Pokusa” i “Chicago Bulls”. Co rusz przez centrum przemyka ekipa polskich “harleyowców”, mknących na zdezelowanych Junakach i WSK-ach. Część z tych chłopaków wróci do domu pociągiem, a ich maszyny na przyczepie czy prowizorycznej lawecie. Robią niesamowity hałas, potęgowany jeszcze rykiem pojawiających się w okolicy jeepów i łazików różnej maści, odratowanych od zakończenia żywota w wiejskiej stodole. Wprawdzie samo miasteczko położone jest nad jeziorem, jednak scena festiwalu i cała działalność z tym związana znajduje się po drugiej jego stronie, stąd więc sporo czasu zajmuje przejście z miasta, do głównego miejsca wydarzeń. Choć w połowie drogi usytuowane jest pole namiotowe, to wszyscy i tak rozbijają się na dziko, nad samym jeziorem, powodując, że długi korowód barwnych postaci ciągnie się nieprzerwanie przez setki metrów. 


Zdradzę wam tajemnicę, jaka była udziałem wielu festiwali tamtych czasów. Nikogo tu nie stać na horrendalnie drogie bilety wstępu. Nikt tu, poza kilkoma wyjątkami (ale oni śpią w drogich hotelach z Korneliuszem Pacudą i Tomaszem Szwedem), nie słucha muzyki country. Nikogo też nie interesuje, co gra się na scenie, odgrodzonej od wszystkiego szpalerem ochroniarzy i wysokim płotem. Ważne jest co dzieje się na prowizorycznym polu namiotowym. Jest to jedna wielka niekończąca się impreza. Od wspomnianych rockersów, po długowłosych hipisów, od wielbicieli punk rocka, po kryjących się po krzakach sympatyków Adolfa, każdy (no może oprócz tych ostatnich) przyjechał tu, żeby dobrze się pobawić, spotkać czy poznać nowych znajomych. Ławki okupowane są przez kilkunastoosobowe grupy, zwykle nieznających się osób, a osią ich łączącą są przygrywające gitary. To właśnie tutaj znienawidzę do reszty twórczość zespołu Dżem, gdyż gdziekolwiek się nie ruszę, zewsząd słychać smętne zawodzenie “Whisky moja żono…”

Co ciekawe, gdy byłem w tym miejscu rok później, dociera tu jako pierwsza, wiadomość o śmierci Ryśka Riedla, wywołując niemałą konsternację i niedowierzanie. W tym czasie wydawało mi się, że umarł on po prostu ze starości, przywilejem bowiem młodości jest uznawanie wszystkich ludzi w wieku powyżej trzydziestki za stojących nad grobem.


Jest straszny upał, zaczynam więc żałować, że pożyczyłem od Jasia jego jupę, czyli ciężką, chyba 5-kilogramową skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami i innym żelastwem, wymalowaną, jak każe obyczaj, we wszystkie te punkowe Giebehy i inne Exploitedy.  

Ruszam więc powoli na spotkanie mojej Wybranej. W lipcowym skwarze nie jest to takie proste, więc po dwóch godzinach daremnych poszukiwań postanawiam nieco odsapnąć na jednej z ławek. Mam stąd dobry widok, dookoła mnóstwo ludzi rozbija namioty, a część już rozpoczęła ucztowanie, stąd atmosfera jest całkiem wesoła. Po chwili przysiadają się dwie dziewczyny z Poznania. Mają pewien nieoczekiwany problem. Jadąc tutaj autostopem, znalazły na drodzę pisklę kurczaka, które wypadło z transportu jadącego na fermę drobiu. Noszą je na rękach i za bardzo nie wiedzą co zrobić z tym fantem. Pisklaczek jest rozmiarów mojej pięści i spokojnie chodzi sobie po ławce, na której go postawiliśmy. Proponuję dziewczynom, że zajmę się nim na chwilę, a one niech załatwią naczynie na wodę i trochę ziarna. Gdy odchodzą, okazuje się, że wzbudzam niemałą sensację, siedząc na ławce z małym kurczaczkiem. Co chwila ktoś podchodzi wołając:

 

“Oooo, jaki on słodziutki! Jak ma na imię?”


Chrzczę więc pisklaka imieniem Ginter, na cześć mojego porannego wybawcy. Sielska atmosfera trwa kilkadziesiąt minut, gdy nagle nie wiadomo skąd pojawia się on. Nazwijmy go Hipisem, nosi bowiem wielkie dzwony, ma długie włosy, jest bez koszulki, na szyi wiszą mu różnego rodzaju koraliki. Najbardziej jednak rzuca się w oczy wielki kolczyk wbity w nozdrza. 

Początkowo przyjaźnie wypytuje skąd mam to zwierzątko i co to za pisklę. Niestety po moich wyjaśnieniach zaczyna się denerwować i wykrzykiwać jakieś bzdury. Twierdzi, że wszystkie zwierzęta są wolne, że powinienem natychmiast oswobodzić tego ptaka. Po chwili rozpędza się coraz bardziej, aż z ust zaczynają mu wyskakiwać białe fragmenty piany. Zaczyna mnie wyzywać i wrzeszczeć, że to nie kurczak, a kaczuszka, ma bowiem błonę między palcami, a ja pewnie ukradłem go z pobliskich szuwarów. Co gorsza, krzyki te powodują, że zbiera się wokół nas coraz większy tłum. Nikt jednak nie słucha moich wyjaśnień, zaczyna się szemranie i wręcz namacalnie odczuwam wrogość ludzi. W międzyczasie wracają dziewczyny i biorą Gintra na ręce, co powoduje jeszcze agresywniejszy atak Hipisa, niestety wymierzony w moją stronę. Nie wiem za bardzo co zrobić, stoi on nade mną, podczas gdy siedzę na ławce trzymając na kolanach Jasiową kurtkę.


Gdy w pewnym momencie przerywa swoje krzyki i nachyla się niżej, niewiele myśląc, jednym szybkim i silnym ruchem wyrywam mu kolczyk z nosa. Bardziej czuję, niż słyszę nieprzyjemny chrobot, a Hipis łapie się odruchowo za twarz. Wykorzystuję ten moment, by uderzyć go luźną ręką w jądra. Spod zalanych krwią palców słychać okrzyk bólu i przeciwnik mój zgina się wpół, jedną ręką trzymając się za nos, drugą za krocze. Zrywam się na równe nogi i niczym drwal rąbiący drzewo w lesie, zdzielam go ciężką skórą z całej siły w głowę. Krzyczę do dziewczyn, żeby uciekały, w stronę drzew, a sam zarzucając szybko plecak na ramię, korzystam z faktu, że tłum jest zajęty Hipisem. Biegnę w kierunku plaży i namiotów. Po chwili odruchowo odwracam się do tyłu, jednak nikt mnie nie goni. Na wszelki wypadek skręcam ostro w lewo, by po chwili podbiec do wysokiego zielonego płotu, który odgradza teren rekreacyjny położony nad jeziorem, od pola namiotowego. Przerzucam plecak i jupę, a sam przeskakuję przez ogrodzenie. Po chwili jestem już wmieszany w tłum obozowiczów. Oddychając ciężko, podchodzę do strefy umywalek, by napić się wody i nieco odpocząć. W tym momencie z pomieszczenia prowadzącego do damskich pryszniców wychodzi Paulina…


C.D.N.


Jeżeli tekst Ci się podoba, możesz go polubić lub udostępnić dalej😉.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BŁąD w SZTUCE cz.9

Szkocka odmiana

BŁąD w SZTUCE cz.6