BŁąD w SZTUCE cz.4



c.d. “Miłość i przemoc”


Ludzie dość szybko przyzwyczajają się do pewnych rzeczy. Szczególnie gdy są to sprawy przyjemne bądź przedmioty ułatwiające życie. Dzisiaj nie potrafimy już obyć się bez smartfonów do tego stopnia, że z przerażeniem wspominamy czasy, gdy internet był w powijakach, a jedynym telefonem, jakim się posługiwaliśmy, był analogowy aparat u sąsiadki, lub budka telefoniczna. Szczytem techniki w tej dziedzinie było zastąpienie bilonu kartą. Z niedowierzaniem przypominamy sobie, jak to wyglądało, gdy ludzie umawiali się ze sobą i po prostu przychodzili na spotkania, a widok młodzieńca z naręczem kwiatów czekającego dłuższy czas przed kawiarnią, był najzupełniej normalny. Teraz już po paru minutach wysłałby ponaglającą wiadomość:

 “Gdzie jesteś?!”

Oczywiście z mnóstwem emotikonów wyrażających zakłopotanie, rozczarowanie, bądź zdziwienie. Dawniej mężczyzna nie posiadał takiego wachlarza możliwości, uczył się więc cierpliwości do kobiet, stąd może związki sprzed lat nie rozpadały się tak szybko, jak obecnie. Gdy taki delikwent postał parę godzin, dajmy na to w rzęsistym deszczu, czekając na dziewczynę, to gdy w końcu doń dotarła, był już chłopak urobiony i doszlifowany. Mógł przecież pomylić godziny, a jeśli trzeba było czekać, to pewnie warto. Z drugiej strony, gdy zbyt szybko odpuścił, spóźniona dziewczyna wiedziałaby, że to nie ten jedyny. 

Z takimi myślami w głowie staram się przypomnieć sobie, jak mocno musiałem być wtedy zauroczony, by gnać przez całą Polskę za dziewczyną, która pewnie mnie już nie pamiętała, o moich zaś uczuciach nie wiedziała na pewno. Dodatkowo jedynym tropem, jaki do niej wiódł, było zdanie wypowiedziane przez chłopaka, który pił tak duże ilości koszernej wódki Cymes, że co chwilę jakąś znajdował w plecaku, zapominając, że kupił ją przed paroma godzinami. 


Ruszamy więc z Frankiem w kierunku Olsztyna. Do Pikniku Country w Mrągowie, na który wybiera się też Paulina, zostało jeszcze kilka dni. Jeden z kolegów przekazuje nam info, że w jednej z niewielkich wsi w okolicy Rynu, przebywa obecnie Jasiu z Lubosem. Nazwy mieściny nie pamiętam za cholerę, lecz nadal podziwiam nas i sposób, w jaki przemieszczaliśmy się po Polsce, bazując najczęściej na kruchych informacjach, nie mając żadnej możliwości ich zweryfikowania, dopiero na miejscu. Co ciekawe, najczęściej wszystko się zgadzało, koledzy byli tam, gdzie być powinni, a takie niespodziewane spotkanie gdzieś daleko od domu, było zawsze niesamowitym przeżyciem. 


Pociąg, którym jedziemy, zapchany jest wesołym tłumem, który kieruje się w większości w stronę Mazur lub Bałtyku. Ja kupiłem bilet, kryję więc Franka, który z racji ograniczonych funduszy uprawia pociągową partyzantkę, kryjąc się przed konduktorem to w toalecie, to w tzw. umywalce, bądź przykryty jest warstwą plecaków przez pełnych zrozumienia współpasażerów. To normalna praktyka w tych czasach, nie budzi więc u nikogo zdziwienia. Takich pasażerów na gapę jest więcej, imają się różnych sposobów na dotarcie do celu. Po kilkunastu godzinach podróży (tak młodszy czytelniku, w tych czasach wsiadając w pociąg dalekobieżny, nigdy nie wiedziałeś, czy podróż potrwa parę, czy paręnaście godzin), przesiadamy się w Olsztynie na PKS jadący w stronę Rynu. Po przyjeździe na miejsce, wypytując mieszkańców wioski, docieramy nad jezioro, przy którym rzeczywiście obozują nasi przyjaciele. 

Jasiu z Ohio i Lubos z Rept, nierozłączni tego lata, to prawdziwi mistrzowie w znajdowaniu niebywałych okazji i nawiązywaniu niezwykłych znajomości. Chłopaki przebywają tam od tygodnia i nie trzeźwieją również od tego czasu. Okazało się, że poznali lokalnego wytwórcę domowego bimbru, a nowa przyjaźń okazała się tak głęboka, że nie nadążają ze spożyciem kolejnych dostaw, jakimi raczy ich miejscowy pasjonat - degustator i twórca w jednym.

Rozbijamy namiot nad jeziorem i spędzamy tam dwa spokojne dni. Czas płynie leniwie, opalamy się i pływamy w jeziorze. Przyjemne nicnierobienie kończy się w pewnym momencie, gdy dopada nas wszystkich głód. Okazuje się, że nikt nie pomyślał o zrobieniu zapasów, a miejscowy sklep, oddalony o parę kilometrów marszu, jest już w tej chwili zamknięty. Nasz lokalny dostarczyciel wody ognistej, którą raczył się od samego rana, śpi jak zabity na ławce przed domem, a reszta mieszkańców pracuje w polu, przecież to środek lata i zbiorów. 

Postanawiamy więc powrócić do dawnych plemiennych metod łowieckich i w pobliskim lesie przygotowujemy sobie łuki, strzały i dzidy. Jednak czy to zwierzęta w porze największego słońca pochowały się w dzikich ostępach, czy my - mieszczuchy nie potrafimy cicho poruszać się po lesie, w każdym razie nie napotykamy nawet jednego zająca, o sarnie czy dziku nawet nie wspominając. 

Przenosimy się więc z lasu nad jezioro, próbując połowu ryb. Niestety wszystkie indiańskie sposoby zawodzą, ryby są zbyt szybkie, nasze strzały i dzidy wzburzają tylko kilogramy mułu, a żołądki powoli przyklejają się do kręgosłupa. Ktoś wpada więc na genialny pomysł, by poszukać zwierzyny poruszającej się nieco wolniej, a jej upolowanie nie będzie nastręczać tak wielu kłopotów. Wybór pada na ślimaki winniczki, które z całą pewnością znajdują się w kręgu naszych możliwości myśliwskich. Zbieramy więc całą torbę niespiesznie poruszającej się zwierzyny i po chwili rozpalamy ognisko. Do dyspozycji mamy patelnię i trochę masła, niestety soli brak zupełnie. Zapada powoli noc, a my smażymy ślimaki żywcem w skorupkach, nie mając pojęcia, jak tak naprawdę powinno się je przyrządzać. Przyjęło się mówić, że gdy człowiek jest bardzo głodny, to wszystko mu smakuje. Niezupełnie się z tym zgodzę, ponieważ do dziś pamiętam ten paskudny smak smażonego na maśle ślimaka, który spożywany w pośpiechu wił się jeszcze w ustach, skrzypiał okrutnie między zębami swym twardym mięsem i wygrzebywanymi z ust resztkami skorupek. Jednak co białko, to białko, po czasie nasz pierwszy głód jest zaspokojony, możemy więc posiedzieć w spokoju przy ogniu, zajmując się degustacją lokalnego trunku.

 

Nie wiadomo skąd, któryś z nas wpada na dziki pomysł. Jak punk to punk, a my przecież nie mamy w ciele żadnych kolczyków. Za głowę złapałby się dzisiaj każdy profesjonalny piercer, obserwując nasze zmagania z igłą do szycia i agrafką. Starym średniowiecznym sposobem najpierw wypalamy je w ogniu, by po chwili rozpocząć kolczykowanie. Po wszystkim ja mam cztery dziurki w uchu, wsadzoną tam agrafkę i kolczyki, Franek odmawia skorzystania z tego rodzaju przyjemności, Jasiu przebija sobie usta i wkłada tam agrafkę, jednak we wszystkim dystansuje nas Lubos. Staje się prekursorem nowego trendu, obecnie bardzo modnego i po kilku próbach udaje mu się umieścić kolczyk w brwi. Tej drugiej, która została cała. 

Po czasie rozbieramy się do rosołu i zalani krwią pływamy przy blasku księżyca w pięknie rozświetlonej scenerii mazurskiego jeziora. 

Ach, młodość…


C.D.N.


Jeżeli tekst Ci się podoba, możesz go polubić lub udostępniać😉

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BŁąD w SZTUCE cz.9

Szkocka odmiana

BŁąD w SZTUCE cz.6