BŁĄD w SZTUCE cz.2
Część druga
Zanim jednak odbędzie się pierwsza próba zespołu, cofnijmy się nieco w przeszłość.
Jasia poznaję na basenie w Górnośląskim Centrum Rehabilitacji. To czas, gdy każdy z nas na własną rękę kombinuje jak tu wyróżniać się na tle społeczeństwa. Na Ohio ( osiedle “Przyjaźń” w Tarnowskich Górach) prym wiodą zamszowe buty i sztruksy. Do tego obowiązkowo czerwona flanelowa koszula i różnego rodzaju kombinacje z włosami. Wtedy jeszcze mało kto mógł pomarzyć o glanach, zwykłe wojskowe opinacze, zapastowane na czarno, były spełnieniem marzeń. Stąd ten specyficzny sztruksowo - welurowy styl.
Oczywiście, jeśli ktoś miał mamę, która potrafiła szyć na maszynie, można było stosować różnorakie wariacje. Niedoścignionym wzorcem był pomysł moich kolegów, którzy rozcięli dwie pary spodni wzdłuż, a ukochana rodzicielka jednego z nich, zszyła te pary na odwrót, co spowodowało wyprodukowanie dwóch genialnych gaci, z których każda nogawka była w innym kolorze. Efekt, na te czasy, nie do opisania.
Wróćmy jednak do Jasia i do włosów, bo okazuje, że ten element nas połączył. Tajemnicą poliszynela był sposób, w jaki można było sobie zrobić dredy. Wydarzenia dzieją się w czasach, gdy zdarzały się jeszcze łapanki, czy to z udziałem rodziców, nauczycieli czy w skrajnych przypadkach przy pomocy milicji/policji. Z trudem wyhodowane, ukręcone, stłamszone czy po prostu rozczochrane bujne czupryny znikały w błyskawicznym tempie, ucinane w najlepszym wypadku nożyczkami. Dużo gorsza alternatywa to ręczna maszynka . Ten paskudny zabieg kończył się niejednokrotnie krwawymi bliznami na łysej czaszce. Każdy powód podpadnięcia był dobry, więc do rzadkości należały osoby z wyhodowanymi długimi dredami. Najczęściej były to rozkosmane, nastroszone fryzury a`la Sid Vicious.
Basen w GCR był miejscem spotkań młodzieży z okolic Ohio. Przywilejem dzieci pracowników, była możliwość korzystania z kąpieli za niewielką opłatą. Zdarzało się tu sporo nadużyć i niewielkich rozmiarów obiekt momentami przypominał dzisiejsze nadmorskie kurorty w szczycie sezonu. Jednak to właśnie tam nauczyłem się dobrze pływać, skakać do wody i wyrobiłem, tak potrzebną w czasie wakacji, kartę pływacką.
Za radą jednego ze znajomych, we włosy w owym czasie wcierałem starą góralską wełnianą skarpetę, pamiątkę po dziadku. Efekt nie był może rewelacyjny, lecz w porównaniu z resztą ekipy, a ludzie radzili sobie różnymi sposobami, moja oryginalna owcza wełna była bezkonkurencyjna.
Jakież więc było zdziwienie, gdy wychodząc z basenu, spotykam przed wejściem drobnego chłopaka, którego dredy nie dość, że rozmiarem i długością znacznie przewyższają moje kołtuny, to jeszcze są idealnie skręcone, przywodząc na myśl jamajskich muzyków, na których wyglądzie wielu z nas się wtedy wzorowało.
Zagajam rozmowę, przełamuję pierwsze lody i w ten właśnie sposób poznaję Jasia. Okazuje się, że sekret jego fryzury tkwi w wielkim wełnianym swetrze, który regularnie wciera w swoje włosy. Ot i cała tajemnica.
Spotykamy się na basenie jeszcze kilka razy, później już normalnie, jak z większością znajomych, przy okazji koncertów, imprez czy innych spotkań towarzyskich.
Franka kojarzę niejako “od zawsze”, gdyż nie dość, że mieszkamy blisko siebie, to dodatkowo nasi rodzice się znają i naturalnym sposobem przy okazji pierwszych rockowych koncertów trzymamy się często razem. To właśnie Franek, na co dzień paradujący po mieście w koszulce Kata, wracając do domu, zmieniał ją, przyczajony w krzakach, na coś mniej awangardowego. Do dziś pamiętam kasety Iron Maiden na jego półce. Wszystkie miały okładki odwrócone na drugą stronę, by po wzięciu do ręki nie było widać sylwetki Eddiego. Ten spokojny, niesłychanie sympatyczny chłopak okazuje się być niewyczerpanym wprost źródłem energii, a przede wszystkim pomysłów dotyczących muzyki.
Bo to właśnie Franek, Jasiu i ja jesienią tworzyć będziemy trzon zespołu Błąd w Sztuce…
C.D.N.
Komentarze
Prześlij komentarz