Błąd w sztuce
pamięci Krzysztofa “Jasia” Zgagacza
Część pierwsza
Nie wiem, czy był to rok 1992, czy 1993. Pamiętam jedynie późną jesień, a czas moich urodzin przypadających na początek listopada, tłumaczy nagły przypływ gotówki, która ciążyła w mej kieszeni. Za chwilę wydam wszystko, co posiadam, by kupić wymarzony instrument, jakim jest gitara basowa. Sklep, a raczej komis graniczący z ówczesnym kinem Europa, odwiedzałem od wielu tygodni. Po prawej stronie, na dolnej półce wyeksponowany był lśniący czarny instrument.
Od kilku miesięcy męczyłem magnetofon trzema kasetami. Zabójcze połączenie Dezertera, Death i Exploited spowodowało, że postanowiłem nauczyć się grać na gitarze. Wprawdzie taka myśl nurtowała głowy wielu moich rówieśników, jednak niewielu z nich pragnęło grać na basie.
Najbardziej w gitarowym graniu kochałem ten ponury i ciężki pomruk, niczym dobrze naoliwiona maszyna, jaki wydobywał się z głośników, chociażby przy słuchaniu “ …and justice for all“ Metalliki. Problem polegał na tym, że byłem pewien, że tak czyste i rytmiczne dźwięki wydaje właśnie gitara basowa. Skąd mogłem wiedzieć, że to najzwyklejszy w świecie efekt gitarowy, zwany potocznie fuzzem, plus odpowiednia umiejętność uderzania w struny gitary elektrycznej. Wtedy jednak tego nie wiedziałem, stąd taki wybór.
Pan, który sprzedawał mi instrument, robił to z nieskrywaną ulgą. Miał dosyć młodzieńca, który odwiedza go średnio cztery razy w tygodniu, prosząc, by pokazał mu gitarę, na którą pewnie go nie stać.
Był to stary instrument, nazwy nie pamiętam, ale sądząc po wyglądzie, pochodzić mógł z końca lat sześćdziesiątych. Utrzymany w dobrym stanie, jako pas służył mu wąski kawałek skóry z dołączoną łatką na ramię. Gdy odliczałem sprzedawcy urodzinowe pieniądze, miałem poczucie przekraczania jakiegoś progu, granicy, za którą już nic nie będzie takie samo. Stałem się muzykiem. Jedyny, niewielki problem, był taki, że kompletnie nie potrafiłem grać.
Pewnie historia ta skończyłaby się w sposób, w jaki zwykle kończą się tego typu opowieści. Parę nieudolnych prób grania w domu i gitara rzucona w kąt czeka na kolejnego właściciela. Jednak w tym wypadku wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Przed kinem spotkałem bowiem kolegę Franka. Od razu, bez zbędnych ceregieli przechodzi do konkretów.
“Gitara czy bas?” - pyta, ponieważ instrument ukryty jest w pokrowcu.
“Bas. Właśnie kupiłem” - chwalę się mimowolnie.
W tym momencie nastąpiło pytanie, którego się nie spodziewałem. Zupełnie. Możecie wierzyć lub nie ale brzmiało mniej więcej tak:
“Słuchaj, to dobrze się składa. Zakładamy właśnie kapelę i szukamy basisty. Próby we wtorki o 18.00 w Domu Kultury na Sienkiewicza. Dołączysz?”
Oczywiście natychmiast się zgodziłem, zbywając pytanie o umiejętności wzruszeniem ramion, które mogło oznaczać wszystko. W tym czasie nie było to aż tak ważne. Nieraz bardziej liczył się zapał i chęć niż muzyczne obycie. Przecież właśnie w taki sposób rodziły się najlepsze zespoły punkowe.
Jednak już w domu zaczęły się pierwsze schody. Jak to ustrojstwo podłączyć, żeby słychać było dźwięk? Przecież wypadałoby poćwiczyć przed pierwszą próbą. W końcu, po setkach kombinacji z kablami i wszelkimi sprzętami dostępnymi na strychu i w piwnicy, sytuacja wygląda mniej więcej tak. Bas podłączony jest do starego magnetofonu szpulowego, który pełni rolę wzmacniacza. Ten, jako że nie ma odpowiednich wejść na głośniki, jest połączony z gramofonem, do którego podpinam stare głośniki tonsilowskie.
Czas na pierwsze uderzenie w struny, które wygląda mniej więcej jak początek jednego z teledysków Michaela Jacksona. Tak, tego z Macaulayem Culkinem. Efekt jest naprawdę mocny, jednak szybka i zdecydowana reakcja sąsiadów powoduje, że muszę przestawić niektóre pokrętła z MAX w kierunku MIN.
Po kilku godzinach ćwiczeń łapię parę rzeczy, największą satysfakcję sprawia mi opanowanie nieskomplikowanego akordu do utworu “Czołg” WC. Jedyny problem polega na tym, że kompletnie nie mam pojęcia, jak stroi się ten instrument, stąd gram tylko na jednej strunie.
Mija parę dni spędzonych na intensywnych ćwiczeniach i wreszcie nadchodzi upragniony dzień, w którym idę na próbę zespołu. Nie powiem, żebym się zbytnio cieszył, świadomość zupełnego braku obycia z chwytami i akordami, spędza sen z powiek.
Na miejscu okazuje się, że sytuacja wygląda mniej więcej tak. W niewielkiej, choć przytulnej salce mamy możliwość grania raz w tygodniu przez parę godzin. Przed nami próby ma kilka młodszych od nas osób, grających na gitarach akustycznych. Całość nadzoruje kierownik domu kultury, na pierwszy rzut oka mało sympatyczny starszy pan, po bliższym poznaniu okazuje się człowiekiem ze złotym sercem i anielską cierpliwością. W pierwszych tygodniach zmagań z instrumentami próbuje zachęcić nas do opanowania podstaw nut, czy chociażby najzwyklejszej tabulatury, jednak oswajając się z tygodnia na tydzień z punkowym jazgotem, przestaje ingerować, a nawet po cichu nam kibicuje. Stwierdza jedynie w pewnym momencie, puszczając do nas oko, że niestety nie będziemy mogli wziąć udziału w przeglądzie artystów doskonalących swoje umiejętności w tym miejscu. Nie protestujemy, znając przecież własne możliwości, a granie przed nobliwą publicznością składającą się z rodziców i dziadków dzieci biorących udział w zajęciach domu kultury, na pewno nie należy do naszych priorytetów.
C.D.N.
Komentarze
Prześlij komentarz