Szpital

 

Pierwsza bariera pojawia się  podczas przyjęcia na oddział. Oschła pielęgniarka, która paskudnie traktowała mnie i innych pacjentów podczas wstępnych badań, nadal tu jest. W myślach nazywam ją Cerberem, a sam staram się wcielić w Orfeusza, jednak żadna z metod, jakie próbuję zastosować, nie jest w stanie wywołać, chociażby cienia uprzejmości u tej okropnej kobiety. Z lubością wykorzystuje tę namiastkę władzy, jaką ją obdarzono, rozstawiając wszystkich po kątach i swoim zachowaniem powodując, że gdy przechodzi obok, wszyscy mimowolnie opuszczają głowy. W milczeniu podpisuję więc papierki, jakie mi podsuwa, godząc się na wszystko, byleby tylko jak najszybciej stąd wyjść. Gdy wprowadza mnie na oddział, z radością oddaję się w ręce pielęgniarki, która jest całkowitym jej przeciwieństwem. Widocznie na piętrach obowiązują inne zasady.

Nowa opiekunka pokazuje mi odział, cierpliwie wyjaśniając prawa i obowiązki pacjenta, a przy okazji pokazując kolejne pomieszczenia. W końcu trafiamy do pokoju, w którym znajdują się cztery łóżka. Przy oknie po lewej stronie poznaję pierwszego tymczasowego mieszkańca tego szpitala, jakim okazuje się 70-letni szczuplutki pan Hubert. Po jego prawej stronie spokojnie śpi pan Lucjan, w tym samym wieku. Razem tworzą komiczny duet, a duża różnica w sylwetkach tylko potęguje ten efekt. Po drugiej stronie stoją dwa łóżka, z których jedno zajmuje sympatyczny Tomek, lekko po trzydziestce, a drugie przeznaczone jest dla mnie. 

Wizualnie i pod względem wyposażenia szpital sprawia jak najlepsze wrażenie, tym bardziej że moje wcześniejsze doświadczenia w tej dziedzinie pozostawiały wiele do życzenia.

Pomijam wszystkie kwestie zdrowotne i nasze jednostki chorobowe.

Przyglądam się z dużym zaciekawieniem szpitalnemu życiu. 


Jest to taki mikroświat, Polska w pigułce, miejsce, gdzie przebywać ze sobą muszą charaktery i osobowości, które w normalnych warunkach nigdy by razem nie przestawały. 

Jestem cichym obserwatorem, nie odzywam się, nie wtrącam do rozmów. Ze słuchawkami na uszach, wpatrzony w książkę lub ekran laptopa, staram się by nikt mnie nie zauważał. 


Hubert okazuje się emerytem, któremu już nic się nie chce. Miałem wrażenie, że starsi panowie, są żywcem wyjęci z piosenki Jeremiego Przybory. To nobliwi dżentelmeni, częstujący każdego z napotkanych na swojej drodze opowieściami, przykładami, historiami i anegdotami wynikającymi z pełnego i ciekawego życia. Pewnie duży udział w tworzeniu tej swoistej bańki mydlanej miał mój dziadek i jego koledzy, którzy właśnie tacy byli. Pan Hubert rozwala tę bańkę w pięć sekund. Bliżej mu do stadionowego chuligana niż nobliwego staruszka. Niczym niewielkich rozmiarów diabeł tasmański krąży po całej sali, a gdzie się nie pojawi słychać najmocniejsze przekleństwa, które wyrzuca z siebie zupełnie bez powodu z szybkością karabinu maszynowego. Jest w tym pewien czar, bo gdy dzwoni do niego syn, to rozmawiając po śląsku tworzą tak znakomity duet, że brzuch mnie boli z tłumionego śmiechu. Żaden współczesny kabaret nie ma tak żywych dialogów. Jednak na dłuższą metę to przeklinanie i co się później okazuje ogólne wnerwienie na cały świat, powodują, że po godzinie przebywania w pobliżu Huberta, ma się ochotę zrzucić go ze schodów. Wraz z kolejnymi dniami uczucie to nie mija, lecz wzrasta.


Po chwili budzi się Lucjan. Jest tak samo zły na cały świat, jak Hubert, jednak trudności z przemieszczaniem się, spowodowane potężną sylwetką, powodują, że nie jest to tak drażniące, jak u jego kolegi. Niemniej ciągłe słuchanie ich przeklinania i biadolenia stają się uciążliwe do tego stopnia, że co dwie godziny robię sobie przerwę na 15-minutowy spacer po korytarzu szpitalnym. Nabijając kroki pomiędzy oknami długiego korytarza wysłuchuję narzekań sprzątaczek, pielęgniarek i kogo tam jeszcze spotykam po drodze. Przypomina mi się utwór Deutera “Nie ma ciszy w bloku”. Tutaj jest podobnie. Jednak wszystkie niedogodności to nic w porównaniu z tym, co czeka mnie wieczorem.


Od lat nie oglądam telewizji i miałem nadzieję, że większość  ludzi też przestała korzystać z tego uciążliwego środka masowego przekazu. Ach, jakże się myliłem. Nie dość, że brutalnie wręcz pretensjonalny sposób działania tego medium jest obecnie tak nachalny, że aż groteskowy, to okazuje się, że ma nadal grono odbiorców. 

Gdy wybiła siedemnasta Hubert odpalił  wrzaskliwe pudło, które wyrzucając z siebie denerwujące reklamy, familiady, panoramy i inne na dobre i złe vivaldiego raniło moje zmysły aż do późnych godzin nocnych. Obydwaj panowie, nie wyobrażali sobie inaczej spędzać czasu jak tylko w tym głośnym towarzystwie. Czasem w ogóle nie zwracali uwagi na program, jednak odbiornik musiał cały czas pracować, a wszelkie próby wyłączenia go napotykały na bezwzględny opór. Odgrodzenie się od towarzystwa cienką kotarą i słuchawkami pozwala tylko połowicznie zaznać nieco spokoju. Gdy mija 22, po cichu wyłączam z prądu telewizor, nie napotykając na opór ze strony śpiących już panów. 

Tomek też już przysnął, ma ten sam problem, co ja, więc również przez całe popołudnie ratował się barierą tworzoną ze słuchawek swojego telefonu. 


Gdy próbuję zasnąć, zaczyna się najgorsze. Kiedy lokator pierwszego łóżka przestaje chrapać, kolejny podejmuje jego melodię. Co chwilę ktoś kwęka, jęczy, sapie, rzęzi, chrapie i dyszy. Tak przez całą noc, a wciskane na siłę do uszu stopery jedynie w pewnym stopniu potrafią zagłuszyć nocne odgłosy. Pobudka o 5.30 zastaje mnie niewyspanego i mocno rozdrażnionego. 

Wraz z blaskiem pierwszych promieni słonecznych rozpoczyna się kolejny festiwal inwektyw rzucanych przez obydwu starszych panów. Ich pokłady nienawiści do całego świata są niewyczerpane. Momentami żal mi pielęgniarek, które muszą tego wysłuchiwać, będąc na pierwszej linii ognia.

Gdzieś tak po 12.00 salowe dorzucają nam do pokoju kolejne łóżko. Na oddziale pojawia się nowy pacjent. To starszy pan, którego przyprowadza syn. Ze sposobu konwersacji i kulturalnego języka, jakim się posługują wnoszę odrobinę nadziei na zmianę wulgarnych zapędów tubylczych charakterów Huberta i Lucjana. Pan Józef, który zajmuje nowe łóżko posługuje się nienaganną polszczyzną, a staranny dobór słownictwa wywołuje u mnie jak najlepsze wrażenie. Niestety, stare przysłowie “Jeśli wejdziesz między wrony…” spełnia się tutaj w stu procentach. Po dwóch dniach klika Hubert, Lucjan i Józef rządzi pokojem, a ten ostatni klnie już tak samo, jak jego koledzy.


Co rano odwiedzani jesteśmy przez grupę studentów.  Wprawdzie strona, na której leżą starsi panowie przepytywana jest przez młodych adeptów medycyny równie skwapliwie, jak nasza, to jednak gdy studentki przeprowadzają kolejne badania, wywiady i testy tylko na naszej “młodszej “ połowie, to z drugiej strony słychać głośne okrzyki niezadowolenia. 

Z kolei, gdy odwiedzają nas salowe, wolą ponarzekać na cały świat trzymając się “nobliwej” strony pokoju, a nas ignorując z zauważalną wyższością. 


Wszystkich jednoczy wieczorny mecz, który wspólnie oglądają kibicując tej samej niemieckiej drużynie. Żaden nie dotrwał do końca, więc jak co dzień po cichu wyłączam telewizor po 22. W spokoju oglądam film, ciągnąc  internet z jedynej niezabezpieczonej sieci, należącej do prosektorium. 

Wenflony, zastrzyki, podkłady, tabletki. Szpitalny festiwal zacznie się znów jutro o 5.30


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

BŁąD w SZTUCE cz.9

Szkocka odmiana

BŁąD w SZTUCE cz.6