Święta 2019


... Autobus linii 333 jadący z Jerozolimy do Ejlatu powoli znika za horyzontem, a my z przerażeniem zauważamy, że cały zapas żywności, tak pieczołowicie przygotowany na porannym śniadaniu w hostelu Abraham przy Ha’Davidka, znika wraz z kierowcą i pasażerami. Szkoda wszystkich tych pyszności, które stanowiły pierwszy porządny posiłek po prawie tygodniowym włóczeniu się autostopem po Izraelu, zapakowanych w torbie z wizerunkiem tarnogórskiej synagogi, przepięknie uchwyconej na obrazie @Barbara Mróz. To niezbyt dobry początek dnia, a w dodatku jesteśmy w jakimś dziwnym miejscu. Morza Martwego, w którym kąpiel miała być głównym punktem dzisiejszego programu, nie widać w zasięgu wzroku. Zamiast niego krzaki, chwasty i pustynia, ciągnąca się kilometrami dookoła.

Z ponurych myśli wyrywa nas warkot silnika, który wydaje nadjeżdżający z bocznej drogi totalnie zdezelowany van, którego lata świetności minęły już bezpowrotnie dawno temu. Kierowca hamuje obok nas z piskiem opon i gestem oraz łamaną angielszczyzną zaprasza do środka. „DeadSea? Come, come on!”

Pakujemy się do grata, w którym jest więcej much niż w wiejskiej stodole, by po paru kilometrach wysiąść w ciekawym miejscu. Praktycznie pośrodku pustyni widzimy parking sporych rozmiarów, oraz grupę mężczyzn, gestem zapraszają nas do kurortu, który po przejściu metalowych bramek wyłania się zza budynków. Jednak ceny, jakie widnieją na tablicy, oscylują wokół całego naszego tygodniowego budżetu, więc próbujemy się wycofać z niezręcznej sytuacji. Dodatkowo pojawia się kilka nowoczesnych terenowych samochodów z przyciemnionymi szybami, z których wysiada kolejna grupa nieciekawie wyglądających panów, w większości uzbrojonych po zęby. 

Wprawdzie w Izraelu broń widzi się na każdym kroku, lecz (nie wiedząc jeszcze w tym momencie o tym), znajdujemy się na West Bank, czyli Zachodnim Brzegu Jordanu, a mieszkającym tu Palestyńczykom nie wolno (przynajmniej oficjalnie) posiadać żadnego uzbrojenia. Dość szybko zauważamy, że znaleźliśmy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, na szczęście, jeden z rosłych młodzieńców gestem nakazuje „naszemu” kierowcy, by natychmiast odwiózł nas z powrotem do głównej drogi.

Tutaj na szczęście dość szybko udaje nam się złapać samochód, którym podróżuje młode czeskie małżeństwo. Daria oczywiście wykorzystuje okazję, by podszlifować nieco swój czeski, co prowokuje dość śmieszną sytuację, bo po kilkunasto zdaniowej konwersacji chłopak stwierdza, że doskonale rozumie język polski, więc wcale tak trudny on nie jest. Jego partnerka jest nieco bardziej spostrzegawcza, więc szybko ripostuje: „Przecież ona mówi po czesku, debilu”. Atmosfera robi się więc luźniejsza, a podróż płynie dość szybko.Czesi wysadzają nas zaraz za punktem kontrolnym, gdzie trzy młode Żydówki z karabinami M16A2 większymi od nich, groźnie starają się spoglądać na przejeżdżające samochody. Dostajemy cynk, że zaraz za przejściem granicznym jest rozminowane miejsce, gdzie można spróbować zażyć kąpieli w tym dziwnym zbiorniku. Schodząc w dół, zasięgamy informacji u małej grupki europejskich „nomadów”, którzy parę dni wcześniej też wpadli na ten sam pomysł i koczują tu od tego czasu. 

Woda w Morzu Martwym jest tak mocno zasolona, że nie ma możliwości kąpieli bez spłukania się później w jakimś słodkowodnym zbiorniku. Inaczej wyżre i wypali skórę, stąd znalezienie takiego miejsca wcale nie jest takie proste. Po pewnym czasie odkrywamy niezbyt zachęcająco wyglądającą, brudną sadzawkę, w której można będzie się później wykąpać. Schodzimy w dół do tafli morza, jednak zadanie to okazuje się ponad nasze siły. Sam brzeg, pokryty leczniczym błotem jest dosyć przyjazny, jednak wejście do wody jest niemożliwe z powodu dużej ilości cienkich i ostrych jak żyletki płytek soli, które momentalnie ranią nasze stopy. Małe ranki, gdy dostanie się do nich mocno zasolona woda, niesamowicie pieką, stąd decyzja o rezygnacji z kąpieli. Korzystamy jedynie z leczniczych właściwości błota, smarując się nim i spłukując w sadzawce.

Wracamy do głównej drogi, lecz teraz nie jest już tak łatwo o samochód, jadący na południe kraju. Przed nami jeszcze jakieś 200 km, a w plecakach zupełny brak słodkiej wody, więc zaczyna się robić nieciekawie. Samochód, który się zatrzymuje kierowany jest przez palestyńskiego kucharza, który jedzie do En Gedi. Początkowo przyjemna podróż i miła pogawędka stopniowo przeradza się w mały koszmar, gdy nadgorliwy muzułmanin postanawia za wszelką cenę nawrócić Darię na islam. Na całe szczęście jesteśmy już blisko oazy, więc dość szybko udaje się ewakuować z kłopotliwego towarzystwa. 

Tu jednak pojawia się kolejny problem, bo wprawdzie toalety są darmowe, to jednak wody w nich nie można pić w żadnym wypadku, z kranu leci bowiem coś, co mogłoby nas wpędzić w poważne problemy jelitowe. Kupujemy więc mineralną, która w takim miejscu kosztuje miliony i ruszamy w dalszą podróż przez pustynię Negev. Zatrzymuje się miły chłopak, jednak gdy otwiera bagażnik w samochodzie, widzimy na pierwszym planie kij baseballowy. Zaczyna się gorąco tłumaczyć i już po paru kilometrach nawiązujemy rewelacyjny kontakt, a sam Josef okazuje się  bardzo miłym towarzyszem podróży, sportowcem uwielbiającym baseball! To gruziński Żyd, którego rodzina wiele lat temu przeprowadziła się do Izraela, stąd też doskonale zna naszą część Europy. W pewnym momencie włącza radio i mówi, słuchajcie, przecież właśnie są święta, coś wam puszczę. Z głośników zaczyna płynąć składanka, a my na chwilę zapominamy, gdzie tak właściwie jesteśmy. 

Przy Presleyowskim „Lonely This Christmas” zaczynamy się wszyscy śmiać, jednak gdy Frank Sinatra nuci swoje „Santa Claus is Coming To Town”, nastrój robi się naprawdę ciekawy. Suniemy przez środek pustyni, dwójka mieszkańców Śląska i gruziński Żyd, śpiewając wspólnie na cały głos piosenkę o śniegu, który przy panującej za oknem temperaturze 28 stopni Celsjusza, staje się czymś zupełnie nierealnym...

Hanukkah Sameach Josef!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BŁąD w SZTUCE cz.9

Szkocka odmiana

BŁąD w SZTUCE cz.6