Spacer

 


...nie namyślając się zbyt długo, wychodzę na zewnątrz. Po drodze bezwiednym ruchem zabieram ze stołu śrubokręt, który chowam do kieszeni. Na podwórku nie ma nikogo, wychodzę więc na chodnik i idę w stronę miasta.

Uwielbiam rynek o tej porze, więc przysiadam się na chwilę do leciwej damy karmiącej gołębie. Obserwując samochody dostawcze i młodzież podążającą niespiesznie do szkół, dotykam palcami swoich oczu. Palce zagłębiające się w lata zmarszczek odnajdują powoli drogę do powiek. Ślamazarnie rozcieram te miejsca, które w lustrze przypominają o upływającym bezlitośnie czasie. Acqua alta mojego miasta, turyści i ludzie sprzątający po nich resztki, przyjeżdżający po to, by po chwili wyjechać. Chłonąc zapachy, delektuję się porankiem, jego urokliwą ulotnością, którą tak rzadko oglądam o tej porze. To miasto, pachnące wczorajszym dniem, wciąż pociąga,  jednocześnie odpychając.

Wstaję z niewygodnej ławki i podążam powoli w kierunku Krakowskiej. Tysiące wspomnień związanych z tą ulicą powoduje natłok niechcianych myśli. Ciekawe, że tak wiele osób spieszy się,  przebiegając główną arterię miasta. Gonią czas, by zdążyć do pracy czy szkoły. Chciałbym się tu całkiem zestarzeć, by móc wreszcie powolnym krokiem przemierzać znane zakamarki w poszukiwaniu najlepszego miejsca na poranną kawę.

Skręcam w lewo w Piłsudskiego, krok powoli się wydłuża, myśli natrętne obciążają umysł, a wspomnienia uderzają ze zdwojoną siłą. Próbuję iść normalnie, ale coś nie pozwala, każdy krok okupuję bólem mięśni. Oddech coraz cięższy, w głowie się kręci, ale mimo wszystko wchodzę w bramę. Nogi jak z waty nie chcą prowadzić do przodu, ale jakoś  skręcam w lewo i wchodzę po  schodach, depcząc gumolity, które pamiętają całe pokolenia. 

Na drugim piętrze mijam panią Hampf, zwyczajowe „dzień dobry” wywołuje jedynie lekki grymas na jej twarzy. Chyba mnie nie pamięta, przecież już tak dawno tutaj nie byłem. Trzecie piętro, drzwi środkowe, dzwonek nie działa, więc pukam. Raz, drugi, trzeci... słyszę kroki w środku, nie jestem zbyt pożądanym gościem o tej porze. 

Drzwi ze starej sklejki, z której powoli schodzi lakier, uchylają się lekko. Jej twarz lekko się krzywi widząc mnie, ale trwa to tylko moment. Sztuczny, zbywający uśmiech wpełza na oblicze. Proszę, też sztucznie, że tylko na chwilę, że przechodziłem obok, że przypadkiem. Wchodząc, ocieram się mimowolnie o długie jej włosy, zapomniałem już, jak wąskie są tu korytarze. Mieszkając przez wiele lat w bloku, można się nieźle zdziwić, wchodząc do tak ogromnego pokoju, którego jedna część jest salonem, a druga kuchnią i jeszcze zostaje sporo miejsca.

Czując zapach gotowanych kabanosów, odwracam się w jej stronę i uprzedzając mający nastąpić słowotok, wbijam szybkim ruchem wyciągnięty z kieszeni śrubokręt w część szyi, która jest najbliżej. Śmieszny bulgot wydobywa się z rozwartej nagle krtani i różowa w tym momencie krew, niczym w kiepskich horrorach, wystrzela na lodówkę i stojący na niej opiekacz. 

Z rozwartych ust wychodzi parę krwawych baniek, a w zdziwionych, szeroko rozwartych oczach widzę ciemny blask mojej sylwetki i jeszcze czegoś poza nią. Upada na kolana, znacząc wszystko dookoła, ciemniejącą szybko czerwoną posoką. Dziwne, nie wiedziałem, że w ludzkim ciele znajduje się tak duża ilość krwi. Czuję jakiś ruch z tyłu i zaczynam się odwracać, lecz ciało staje się teraz jakieś strasznie powolne, niczym podczas snu, gdy ktoś cię goni. 

Głuchy trzask i nagle podłoga podbiega mi pod twarz. 

Ciemno.


Andrzej, ciężko dysząc, zaczyna pochylać się nad dwoma ciałami, z prawej ręki wypada mu ciężki taboret, pozostawiając  czerwone krople na tureckim dywanie.


Komentarze

  1. Za gotowanie kabanosów, można "zabić". 😀 Szczęśliwego Nowego Roku 2023

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

BŁąD w SZTUCE cz.9

Szkocka odmiana

BŁąD w SZTUCE cz.6