Polowanie
Stawiam się u Toma punktualnie o 8 rano. Jest już ubrany, dorzuca jeszcze paczkę nabojów kalibru 7 mm do specjalnie skonstruowanego plecaka, w którym całkiem wygodnie nosi się sztucer z tłumikiem. Krytycznym spojrzeniem omiata moje ubranie i ciężko wzdycha. Wydawało mi się, że jestem dość dobrze przygotowany pod tym względem, lecz okazuje się, że surowa szkocka pogoda i teren, w którym będziemy się dzisiaj poruszać, wymaga specjalistycznego podejścia do sprawy. Moje wygodne Lowy zastępujemy więc wysokimi prawie po kolana, ogromnymi skórzanymi butami myśliwskimi, w których bezproblemowo mogę się poruszać nawet w rwących górskich strumieniach. Zamiast klasycznych bojówek, wyciąga dla mnie z szafy goreteksowe, wodoodporne spodnie z podwójną warstwą oraz mocno sfatygowaną, lecz bardzo dobrą jakościowo kurtkę, w której mogę się szczelnie pozapinać, nie wpuszczając do środka nawet odrobiny przejmująco zimnego i wilgotnego górskiego powietrza. Rękawiczki, których zwykle używam na zawodach strzeleckich, zyskują jego aprobatę, więc po paru minutach jestem gotów.
Tom sprawdza jeszcze, czy nie wystają mi gdzieś jakieś niepotrzebne elementy ubioru, w szczególności niepożądanym jest kolor niebieski. Okazuje się, że jelenie zupełnie nie zwracają uwagi na zielony, szary i neutralne barwy, nie zauważają czerwonego i pomarańczowego, jednak niebieski potrafią zobaczyć nawet z dużej odległości.
Pakujemy się do ośmiokołowego terenowego Argo, którym dotrzemy ok. 600 metrów wyżej, w miejsca, gdzie jelenie przemieszczają się całymi stadami. Pogoda nas dzisiaj nie rozpieszcza, jest zimno i wilgotno, co pewien czas pojawia się deszcz, a w górach czeka na nas mgła, biała i gęsta jak bita śmietana. Jest początek listopada, więc takie warunki w górskich rejonach środkowej Szkocji to norma.
Przez pierwsze kilkadziesiąt minut jazdy moja rola polega na ciągłym otwieraniu i zamykaniu bram, jakimi oddzielone są kolejne pastwiska. Jest to ważne, chodzi o to, żeby poszczególne stada pasących się zwierząt tj. owiec, krów, koni czy uroczych czarnych świnek się ze sobą nie mieszały. Po jakimś czasie jesteśmy już poza terenem farmy, więc towarzyszą nam już tylko owce, których tysiące wypasa się tu przez cały rok. Nikt ich nie musi pilnować, ponieważ na wyspach nie występuje żaden naturalny drapieżnik. O tym jednak za chwilę.
Co parę minut Tom zatrzymuje pojazd i spokojnie obserwujemy przez lornetki wilgotny krajobraz. Sprawdzamy, czy gdzieś w pobliżu nie trafi się stadko jeleni, za którymi warto będzie podążyć. Dla tych, którzy ze zdumieniem czytając te słowa, zastanawiają się, co też we mnie wstąpiło, czy zamieniłem się w krwiożercę i dołączyłem do szemranego grona morderców zwierząt, spieszę z wyjaśnieniami. Tego typu polowanie, w jakim mam zaszczyt uczestniczyć, nie ma nic wspólnego z egzekucjami, jakich dokonują w Polsce pseudomyśliwi.
Szkocja jest krajem, w którym ostatni wilk został zabity dokładnie w 1700 roku. Poprzez bezmyślne polowania wytrzebiono zupełnie jego populację, a przy okazji też dziki i inne zwierzęta, które stwarzały jakiekolwiek zagrożenie dla człowieka. Od tego czasu, nienaturalnie rozrosły się liczebnie inne gatunki zwierząt, które przy niezaburzonej równowadze przyrody występowały w mniejszych ilościach. W tym konkretnie przypadku mowa jest o jeleniach, które, mimo że to zwierzęta piękne i szlachetne, stały się całkiem realnym zagrożeniem dla szkockiej przyrody. Tysiące „nadprogramowych” jeleni corocznie niszczy setki hektarów świeżo posadzonych lasów. Nie pozwalają na ich rozwój, co skutkuje zupełnym ogołoceniem niektórych terenów, zanikiem pewnych gatunków zwierząt, dla których znika ich naturalne środowisko. W skrajnych przypadkach kończy się to nawet mocnymi zmianami klimatycznymi.
Nieodpowiedzialna działalność człowieka doprowadziła więc do tego, że populacja jeleni musi być sztucznie regulowana. Wprowadzenie na te tereny naturalnych drapieżników, jakimi są wilki, do niedawna jeszcze spotykało się ze stanowczymi sprzeciwami hodowców owiec. Jednak w tej chwili, nawet oni zaczynają się uginać, ponieważ szkody uczynione przez jelenie, odbijają się także na tej hodowli, zanikać zaczynają gatunki roślin, którymi odżywiają się owce. Jest to jednak pieśń przyszłości, nie tak prosto przywrócić równowagę w przyrodzie.
Wróćmy jednak do naszego polowania. Zabrałem się na nie z Tomem, który jest rangerem w Parku Narodowym. Jest to odpowiednik polskiego strażnika leśnego, z nieco bardziej rozwiniętymi kompetencjami. Poza normalnymi obowiązkami do jego zadań należy również kontrola regulacji pogłowia jeleni na pewnym terenie. Jest to wszystko ściśle reglamentowane, a sam Tom musi rozliczyć się z przełożonymi z każdego oddanego strzału, z każdego naboju, z każdej łuski. Jest bardzo dobrym strzelcem, lecz nie ma w sobie nic z typowego myśliwego zabijającego dla trofeów.
W jego domu wisi piękne poroże dwunastaka, jednak historia z nim związana chyba najlepiej zobrazuje podejście do polowań. Jeleń, do którego to poroże należało, pojawiał się bardzo często w miejscach, w których Tom polował. Było ogromny i niewiarygodnie piękny. W dodatku nic sobie nie robił z obecności myśliwego, bezpardonowo wchodząc nieraz prosto na linię strzału. Może właśnie ta brawura, połączona z godnością, jaką prezentował, sprawiła, że ranger postanowił nigdy do niego nie strzelać. Stał się on dla niego duchem tych wszystkich jeleni, które przyszło mu likwidować. Niestety któregoś dnia, jeleń został zastrzelony przez jednego z kolegów Toma. By go upamiętnić, powiesił w domu to przepiękne poroże, nie z chęci posiadania, a z szacunku dla zwierzęcia.
W pewnym momencie zauważamy małe stado liczące cztery sztuki. Żeby je podejść, musimy objechać dość duży teren i przejść z drugiej strony, ponieważ w tym momencie wiatr jest niekorzystny i wieje w stronę zwierząt. Po kilkunastu minutach jazdy zostawiamy pojazd przy drodze, a sami ruszamy pomiędzy wzgórza. Po przejściu kilkuset metrów wiem już, dlaczego Tom, tak wielką wagę przywiązywał do mojego ubioru. Mimo że szkockie góry z daleka wydają się piękne w swojej wręcz agresywnej i intensywnej zieleni, to z bliska okazuje się, że poruszanie się po nich jest bardzo uciążliwe. Co rusz zapadam się w totalnie wilgotnej i przesiąkniętej wodą trawie, wpadam po kolana w zamaskowane dziury, przewracam się, kiedy błoto usiłuje wciągnąć moje buty (filmik w komentarzu). Tom doskonale orientując się na swoim terenie, co rusz wskazuje mi miejsca, do których nie powinienem się zbliżać, a to bagna, to znów torfowiska, gdzie wydobywają się z ziemi trujące gazy.
Podchodząc w miejsca, gdzie zbliżamy się do linii wzgórz lub pagórków, padamy na ziemię i czołgając się, lekko wychylamy nasze głowy, by sprawdzić, gdzie podziały się „nasze” jelenie. Co pewien czas na nie natrafiamy, jednak ciągle zmieniający się wiatr powoduje, że zwierzęta są bardzo wyczulone i wytknięcie głowy o parę centymetrów za wysoko, sprawia, że spokojnie oddalają się za kolejne pagórki. Trwa to kilka godzin, jest niesamowicie ekscytujące, do tego stopnia, że nie odczuwam zmęczenia, choć nerwy napięte są jak postronki, a czujność wzmożona do najwyższego stopnia. Poruszamy się cały czas bardzo powoli i ostrożnie. W pewnym momencie natrafiamy na drugie stado znajdujące się poniżej. Tom uczy mnie, że na jelenie powinno się polować podchodząc od dołu, po to by nie mogły wyczuć zmiany w obrysie wzgórz, jaka zwykle następuje, gdy zbyt szybko wystawi się głowę. Niestety ani razu nie udaje nam się podejść na linię bezpiecznego oddania strzału, a tylko taki preferuje ranger. Opowiada mi, że raz jedyny zdarzyło mu się oddać niepewny strzał, wynikiem czego było zranienie zwierzyny, która uciekła w góry. Po tej sytuacji nie mógł zasnąć nękany wyrzutami sumienia i następnego dnia, zaraz z rana przeczesał całe połacie, by w końcu dotrzeć do rannego jelenia i go dobić.
Od tego czasu, moment oddania strzału musi być u niego absolutnie pewny. Woli odpuścić niż znowu powtórzyć taką sytuację.
Dodatkowym elementem utrudniającym nasze wysiłki jest fakt, że w danym momencie polować można jedynie na jeden z rodzajów jelenia. W jednym miesiącu jest to łania, w kolejnym samiec, wszystko zależy od kalendarza polowań i okresów ochronnych.
W momencie, gdy na zegarku wybija trzynasta, dają o sobie znać wyspiarskie przyzwyczajenia mojego przewodnika. Nie protestuję, gdy ogłasza porę lunchu, a gorąca herbata i najzwyklejsza pajda pysznego brytyjskiego chleba z makiem i solonym masłem smakuje wybornie.
Po krótkiej przerwie zjeżdżamy w dół, ponieważ dalszą obserwację uniemożliwia nam gęsta mgła. Chyba będziemy musieli dzisiaj odpuścić, ale korzystając z tego, że do zmroku zostało jeszcze trochę czasu, Tom chce pokazać mi swoje szkółki leśne. Oglądamy małe drzewka sprowadzane nieraz z najodleglejszych rejonów świata, po to by sprawdzić, czy zaaklimatyzują się w surowym szkockim terenie i warunkach pogodowych. Co rusz zauważamy ślady bytności jeleni i straty liczone w tysiącach funtów.
Wtem nagle, o kilkadziesiąt metrów od nas pojawia się stado liczące 5 sztuk. Tom klnie siarczyście, a ja z pewnym zdziwieniem zauważam jak bogate jest szkockie słownictwo, gdzie słowo „f***k” można odmieniać wielokrotnie i w przeróżnych konfiguracjach. Oczywiście zapomnieliśmy wziąć ze sobą broni, jego sztucer spoczywa spokojnie na przednim siedzeniu Argo jakieś czterysta metrów od miejsca gdzie się znajdujemy. Gdy po paru minutach wraca z karabinem, po jeleniach nie ma już śladu, a on ze śmiechem stwierdza, że zbyt często zdarzają się mu takie sytuacje. Szczerze mówiąc jestem w pewnym stopniu zadowolony z takiego obrotu sprawy, bo jakkolwiek samo tropienie zwierzyny było fascynujące, to do końca nie wiem jak zachowałbym się w momencie oddania strzału i śmierci jelenia. Może lepiej niech tak zostanie, a ja zachowam w pamięci wspomnienie cudownego dnia.
Komentarze
Prześlij komentarz