Indiana Jones
Pogoda na zewnątrz nie sprzyja dobremu samopoczuciu. Dodatkowo bardzo krótki dzień, ogranicza możliwości związane, chociażby ze zwykłym spacerem. Napotkani znajomi i nieznajomi bez przerwy drążą jeden i ten sam temat: inflacja, recesja, drożyzna, prąd skoczył do góry o tyle, benzyna o tyle; drogo, drożej, najdrożej. Ceny, węgiel, drzewo, gaz, paliwo. Jest źle, będzie gorzej. Mam tego wszystkiego dość, więc gdy tylko mogę, zaszywam się w mieszkaniu i czytam.
Dzisiaj aplikacja telefonu przypomniała mi zdjęcie, które gdzieś tam czaiło się w chmurze Google, by po trzech latach, znowu się pojawić i wywołać wspomnienia z nieco cieplejszego kraju...
Jest druga połowa grudnia 2019 roku. Budzimy się o 5:30 rano w obskurnym mieszkaniu w izraelskim Ejlacie. Gdy dotarliśmy tu późnym wieczorem dnia poprzedniego, @Dariusz Ildefons Guzy, na widok mocno wyeksploatowanego lokum, które zaoferowała nam kobieta poznana na dworcu autobusowym, chrzci je mianem „ruskiego burdelu”. Zbieramy się więc czym prędzej, choć nocleg do tanich nie należy. Niestety testowana przez nas podczas tego wyjazdu forma couchsurfingu w nadmorskim miasteczku w ogóle się nie sprawdza. Ten kurort żyje z noclegów, więc wysupłujemy resztki szekli, płacimy i ruszamy na pustynię.
Dzisiejszym celem jest Red Canyon, znajdujący się ok. 30 km na północny zachód od miejsca, w którym jesteśmy. Jednak z uwagi na brak czasu i środka transportu, musimy tę podróż dobrze rozegrać. Chcemy zwiedzić miejsce, w którym podobno kręcono sceny do jednej z części Indiany Jonesa, później musimy jakoś wrócić do Ejlatu i jeszcze dostać się do kibucu Samar, gdzie dzisiaj nocujemy.
Wychodzimy więc z blokowiska, w którym spędziliśmy ostatnie parę godzin i pewnym krokiem ruszamy w górę, by jak najszybciej znaleźć się na drodze wylotowej w kierunku granicy z Egiptem. Mijając ostatnie zabudowania kurortu, miasta, miasteczka – czymkolwiek ten niezbyt ładny Eilat jest, docieramy do ronda z wielką rzeźbą w kształcie kotwicy. Wystarczy przejść przez drogę i za minutę będziemy na pustyni. Sprawdzamy bagaże, dopinamy plecaki, jeszcze tylko łyk wody i ... dramat. W całym tym pośpiechu zapomnieliśmy zaopatrzyć się w wodę. Bez tego, nie ma nawet co próbować pchać się na pustynię. Wprawdzie jest grudzień, ale choć na zegarku dopiero siódma, temperatura już zaczyna przekraczać 23 stopnie Celsjusza, później będzie znacznie wyższa. Dodatkowo suche pustynne powietrze również robi swoje.
Oczywiście przez pierwsze dziesięć minut wzajemnie się obwiniamy, jednak czas szybko leci i by podróż doszła do skutku, należy zacząć działać. Rozglądamy się dookoła, lecz z jednej strony jest tu tylko pustka pustyni, z drugiej dziwne osiedle pełne drapaczy chmur, wyglądających groteskowo w tym krajobrazie. Postanawiamy podejść do jednego z bloków i dzwoniąc po domofonach, znaleźć gdzieś dobrą osobę, która napełni nasze puste butelki.
Nagle, zza zakrętu wyłania się biegnący w naszą stronę człowiek. Bezceremonialnie przerywamy jego poranny trening, pytając, czy wie może, gdzie można w pobliżu nabrać wody. Patrzy na nas zdziwionym wzrokiem, po czym kręcąc głową, zupełnie nas olewa i biegnie dalej. Po chwili kolejny biegacz robi to samo, z tą tylko różnicą, że patrzy na nas jakbyśmy zupełnie zwariowali. Przez parę chwil komentujemy to dziwne zdarzenie, nie zostawiając suchej nitki na tutejszych mieszkańcach. Wtem nagła myśl wpada mi do głowy. Podchodzę bliżej do dużego kamienia, obok którego cały czas staliśmy. Z wierzchu jest na nim wilgotne miejsce. Gdy naciskam guzik, który odkrywam z boku głazu, nagle z ukrytej rurki zaczyna lecieć zimna woda! Okazuje się, że cały czas staliśmy przy publicznym wodopoju, co poniekąd tłumaczy dziwne zachowanie tutejszych mieszkańców. Naprawdę nie wiem, co mogli sobie o nas pomyśleć.
Ustawiamy się po chwili w strategicznym punkcie kilkadziesiąt metrów od ronda i próbujemy łapać stopa. Do tej pory takim środkiem transportu udało nam się przejechać prawie całą drogę do Jerozolimy i z powrotem, nigdy nie czekaliśmy dłużej niż kilkanaście minut. Jednak tym razem nie jest to takie proste. Może nieciekawe położenie i duża bliskość dwóch wrogich dla Izraela krajów tj. Jordanii i Egiptu powoduje nieufność tubylców. Na nasz widok wszyscy ostentacyjnie przyspieszają, zupełnie nie zwracając uwagi na pobocze. Po upływie dwóch godzin ruszamy w drogę pieszo, na Google Maps dostrzegamy bowiem, że w odległości sześciu kilometrów od nas, jest przystanek autobusowy. Podróżowanie asfaltem w pyle i słońcu pustyni, nie należy do przyjemności, jednak nie zrażamy się tym, ponieważ widoki rekompensują wszystko z nawiązką. Widok na góry Jordanii, Zatokę Akaba i Morze Czerwone jest niepowtarzalny i zapiera dech w piersi.
Po pewnym czasie wchodzimy coraz bardziej w wąwóz, a co najciekawsze po obydwu stronach możemy zaobserwować bardzo dobrze zakamuflowane w skale bunkry wraz ze stanowiskami bojowymi. Co pewien czas pojawiają się też dziwne budowle, których nie ma na mapie satelitarnej. Największym szokiem jednak jest miejsce, które wyłania się za kolejnym zakrętem. Mapa pokazuje zupełną pustynię, a mimo to naszym oczom ukazuje się parking z dużą ilością samochodów, a tuż obok wielki teren ogrodzony wysokim płotem. Wszystko jest podpięte do prądu, zwieńczone drutem kolczastym. Jak najszybciej mijamy ten dziwny obszar, natrafiliśmy przypadkowo na teren wojskowy, a w tym kraju raczej nie chcielibyśmy być posądzeni o szpiegostwo. Po kilkudziesięciu minutach szybkiego marszu docieramy w końcu na przystanek, po czym okazuje się, że autobus kursuje tu dwa razy na dzień. Najbliższy kurs jest za trzy godziny. Zrezygnowani wyciągamy ręce w kierunku zbliżającego się samochodu, który, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, natychmiast się zatrzymuje.
Podróżuje nim para Australijczyków Bill i Martha. Nie tylko zgadzają się wziąć nas do samochodu, ale okazuje się, że jadą dokładnie w to samo miejsce co my. Jeszcze większą niespodzianką staje się fakt, że później wracać będą prosto do Ejlatu, więc większą część dzisiejszego transportu mamy niespodziewanie ogarniętą. Australijczycy są już od miesiąca w drodze, skończyli zwiedzać Egipt i Izrael, jutro przenoszą się do Jordanii. Bill jest na emeryturze, za to Martha pracuje w służbie więziennej. Podróż do Czerwonego Kanionu mija szybko, a rozmowa jest bardzo ciekawa. Wymieniamy się doświadczeniami, ale przede wszystkim zadajemy pytania i słuchamy opowieści o życiu i realiach panujących w Australii. Po drodze widzimy granicę z Egiptem, która wywołuje przygnębiające wrażenie. To kilka bardzo wysokich płotów z drutu kolczastego przecinających piękny pustynny obszar niczym ogromna brzydka blizna.
Docieramy na parking przy Red Canyon, gdzie niecodzienny widok wywołuje lekkie zdziwienie, a później uśmiech na naszych twarzach. Pośrodku zupełnej pustyni, pomiędzy kilkoma samochodami przypadkowych turystów, pracuje sobie spokojnie agregat prądotwórczy, który jest podłączony do... wozu z zimnymi lodami. Ceny są oczywiście zabójcze, ale efekt piorunujący.
Po drodze mijamy jeszcze dwa szalety, których wyposażeniem jest wiadro z łopatką i piaskiem, zamiast spłuczki. Wchodzimy na teren rezerwatu. Jest zjawiskowy i polecam każdemu jego zwiedzanie, trwa to parę godzin, lecz naprawdę warto.
Powrotna podróż mija szybko, nadal z wypiekami na twarzach słuchamy opowieści o kraju kangurów, choć jesteśmy już bardzo zmęczeni. Australijczycy wyrzucają nas na jednej z niewielu niekomercyjnych plaż Ejlatu, wykorzystujemy jeszcze ostatnie promienie słońca, by pomoczyć nogi w Morzu Czerwonym. Dzień ma się ku końcowi, po chwili wsiadamy w autobus mający nas zawieźć do kibucu. Do takich miejsc nie wpuszcza się każdego, lecz mamy specjalne zaproszenie. Jesteśmy padnięci, ale też niesamowicie podekscytowani. Jednak, to już zupełnie inna historia...
:)
OdpowiedzUsuń