Galaretka


Mam urodziny ósmego listopada. To jeden z niewielu powodów, dla których można polubić ten wyjątkowo przygnębiający miesiąc. Teraz to nie ma już większego znaczenia, ale w dzieciństwie celebracja urodzin była zawsze wydarzeniem godnym uwagi. Poza tym to już z górki niedługo Mikołaj, Wigilia, Sylwester, ferie zimowe, a potem byle do wiosny. Mogły więc te urodziny być wydarzeniem bardzo wyjątkowym dla dziecka. 

Tutaj jednak sprawę zaczynają komplikować dwa fakty. Pierwszy z nich to niezaprzeczalna bliskość święta 1 listopada w stosunku do moich urodzin, drugi zaś to położenie rodzinnego domu obok cmentarza. A właściwie tuż  przy dwóch największych tarnogórskich cmentarzach: Starym i Nowym. Te dwie rzeczy spowodowały, że cała rodzina odwiedzająca zmarłych, niejako przy okazji wpadała do nas z odwiedzinami. To, że za parę dni miały miejsce moje urodziny, powodowało, że by oszczędzić czasu, przywozili ze sobą życzenia i prezenty. Stało się to w pewnym momencie normą, więc obchodzenie urodzin przerzuciliśmy właśnie na 1 listopada. 

Wszystko to sprawiło, że zacząłem, jako dziecko, mieć do swoich urodzin nieco inne nastawienie. Podbite groteską i makabrą, lekko zabarwione ironią i czarnym humorem. Ciocia, mieszkająca piętro niżej, prowadzi kwiaciarnię tuż przy cmentarzu. Stąd już od kilku dni w całym domu, w korytarzu, na schodach, w garażu i piwnicy leży mnóstwo wiązanek i kwiatów, które układa się później na grobach. Ich woń, jak również woń wosku z palących się tysięcy zniczy, zwiastowała zawsze nie śmierć i poczucie przemijania, a radość z prezentów i słodkości na zastawionym stole. Widok ludzi spieszących z konewkami, kwiatami i zniczami na groby swoich najbliższych, zawsze zapowiadał odwiedziny wujków, ciotek, kuzynów i kuzynek. Nie mogę więc mieć całkowicie normalnego nastawienia do obydwu świąt, zawsze już radość będzie mi się mieszać z rozpaczą, a zaduma i tęsknota z niecierpliwym oczekiwaniem na coś miłego. 

Pierwszy listopada nie jest może wybitnie ciekawym świętem dla młodych chłopców, jednak jeden ze zwyczajów, praktykowany przez większość moich rówieśników zasługuje na chwilę uwagi. To tworzenie tzw. palucha. Dzisiaj, gdy znicze są zamknięte, a w środku znajduje się dziwna, bliżej nieokreślona substancja, jest to już niemożliwe. Jednak kiedyś, gdy większość lampek była szeroka i otwarta, a w środku znajdował się po prostu wosk, było to bardzo popularne. Bolało tylko przy pierwszym kontakcie. Wsadzało się palec wskazujący do znicza, należało wytrzymać ból lekkiego oparzenia, następnie wystarczyło chwilę poczekać, aż wosk stwardnieje i ... zaczynała się prawdziwa zabawa. Kolejne znicze, do których wkładało się „palucha”, nie powodowały  już bólu, a nasz palec nabierał coraz to ciekawszych kolorów i kształtów. Tworzyła się abstrakcyjna rzeźba, czasem najprawdziwsze dzieło. Oczywiście dorośli za nic w świecie nie potrafili docenić wybitnej sztuki i gonili nas po całym cmentarzu, wyzywając od hien i profanatorów.

Pewnego razu, dzień przed obchodami moich urodzin, chowaliśmy się właśnie w parku, uciekając przed wściekłą rodzinką, która nie potrafiła należycie docenić faktu, że z grobu ich dziadka, uszczknęliśmy nieco wosku, by tworzyć prawdziwy art. W latach osiemdziesiątych mało kto przejmował się koszami na śmieci, a co dopiero segregacją, stąd wszystko, co zużyte, a pochodziło z cmentarza, lądowało bezpośrednio za płotem w parku. Nie wiedzieć dlaczego, wzrok mój przykuł jeden z wyrzuconych zniczy. Całkiem ładny, biały z lekkim wzorkiem, zupełnie niepodobny do innych tego typu lampek. Kształtem przypominał naczynie, a swoją delikatnością imitował porcelanę. Rozejrzałem się szybko i w pobliżu odkryłem całą rodzinę identycznych zniczy. Pozbierałem wszystkie 10 sztuk i zaniosłem do domu. Wrzuciłem je do wanny, zalałem gorącą wodą i szorstką gąbką wyczyściłem z resztek wosku, knotów i śladów dymu. Po wyparzeniu wrzątkiem i osuszeniu, moim oczom ukazał się piękny komplet naczyń do serwowania lodów, czy tak lubianych przeze mnie galaretek owocowych. Ciekawe, że mama zbytnio nie wnikała skąd przytargałem taki zacny komplet ale można to zrzucić na karb ciężkich czasów. W tych latach zbytnio nam się w domu nie przelewało. Przygarnęła komplet i po prostu, po kolejnym umyciu, zrobiła w nim wiśniowe desery dla gości.

Ach, cóż to były za cudowne urodziny. Mogłem się delektować niecodziennym widokiem rodziny i znajomych, którzy zajadają się galaretką podaną w zniczach. Kwintesencja recyklingu w słodkich latach osiemdziesiątych.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

BŁąD w SZTUCE cz.9

Szkocka odmiana

BŁąD w SZTUCE cz.6